ACONCAGUA – 6962 m n.p.m. – wyprawa po marzenia…

ACONCAGUA – 6962 m n.p.m. – wyprawa po marzenia…
Na słowo „Aconcagua” zawsze reagowałam mocniejszym biciem serca. Odkąd zaczęłam chodzić po górach wyższych, na mej liście szczytów do zdobycia znalazła się również ona. Wiedziałam, że wysokość 6962 m n.p.m. jest najwyższą, na którą miałam się „wdrapać”. A relacje moich znajomych, którzy wcześniej tam byli, sprawiły, iż do wyprawy podeszłam bardzo poważnie.
Nie lekceważę żadnych gór, nawet tych, na których trenuję, jak choćby Śnieżki – podczas jednej z wycieczek przyszło nagle takie załamanie pogody, że z ledwością doszliśmy do Domu Śląskiego, w grę wchodziło tylko chodzenie na czworakach; z kolei innym razem śnieżyca zaskoczyła nas na Śnieżnych Kotłach. Niemal co tydzień spotykaliśmy się z grupą wyjazdową, aby potrenować w górach. Oczywiście razem też startowaliśmy w zawodach biegowych na krótkich i długich dystansach. W tygodniu przygotowywaliśmy się samodzielnie, ja wybrałam biegi i basen, czasem taniec – tango argentyńskie, w końcu Aconcagua leży właśnie w Argentynie.

Aconcagua – zwana przez Inków Kamiennym Strażnikiem – jest najwyższą górą nie tylko obu Ameryk, ale również najwyższą wznoszącą się poza Azją. Największymi problemami, z jakimi można się tam spotkać, są oczywiście kłopoty zdrowotne związane z wysokością, a także silnie wiejące wiatry – Aconcaguę nazywają górą wiatrów. Problemy zdrowotne przytrafiały się każdemu na różnym etapie wyprawy. Ja czułam się świetnie, jak nigdy dotąd w górach. Ale czy obyło się bez niespodzianek…? 

Teraz, po dwóch tygodniach od powrotu z wyprawy, kiedy nie ma już śladu zmęczenia, a jest ogromna satysfakcja ze zdobycia szczytu, będzie to relacja znacznie spokojniejsza… ale wcześniej, przed atakiem szczytowym, na pewno by taka nie była. Dlaczego? Zacznijmy od początku…

PuzioPostanowiliśmy, że wszystko zorganizujemy sami. Moja ekipa liczyła 8 osób. Od początku było wiadomo, że mamy tylko jeden dzień w zapasie, ponieważ bilety na Wodospady Iguazu mieliśmy już zarezerwowane. Zastanawialiśmy się, czy nie powinniśmy ich przebukować na wypadek, gdybyśmy musieli czekać na poprawę pogody. Ostatecznie postanowiliśmy nie zmieniać terminu i wylecieliśmy 17 stycznia br.

Problemy zaczęły się na lotnisku w Sao Paulo, gdzie nasz lot międzykontynentalny był opóźniony; wiedzieliśmy, że musimy się odprawić, ale… Po wylądowaniu w Sao Paulo czekający na nas pracownik linii lotniczych poprosił o sprawdzenie, czy nasze nazwiska są na liście, po czym nakazał nam szybko udać się do bramki nr 14. Numer lotu był zmieniony, więc zgodnie ze wskazówkami pobiegliśmy w danym kierunku. Kiedy doszliśmy do bramki, kolejny pracownik oznajmił, że nie polecimy tym samolotem, ponieważ się nie odprawiliśmy. Staraliśmy się wytłumaczyć mu zaistniałą sytuację, lecz on nie ustępował. Dodał, że nasze bagaże są już wyładowane i możemy polecieć do Buenos Aires następnego dnia. Prosiłam, błagałam, ale on nic. Wzrokiem ściągnęłam kobietę, z którą wcześniej zamieniłam kilka słów po hiszpańsku. Ta podeszła do niego i powiedziała tylko: Puść ich! Mężczyzna niezwłocznie podbiegł do komputera i zaczął nas odprawiać. Zrobiło się duże zamieszanie, w autobusie czekali zniecierpliwieni pasażerowie. My z kolei zastanawialiśmy się, czy zdążą wpakować do samolotu nasze wielkie, nadgabarytowe bagaże? Bo co z tego, że dolecimy do Buenos Aires, skoro będziemy musieli czekać na nie choćby jeden dzień, a czasu przecież nie mieliśmy. Jeden dzień straty oznaczałby upadek całego planu. Z Buenos Aires mieliśmy przecież lecieć do Mendozy, tam pobyć jeden dzień, załatwić pozwolenia i kupić jedzenie (na 2 tygodnie) oraz gaz (do tego zakupu jeszcze wrócę). Lecąc do Buenos, byliśmy w stresie, co będzie z bagażami? Odczuliśmy ogromną ulgę, kiedy zaczęły pojawiać się na taśmie. Szybko musieliśmy uczcić to piwem.

Po zorganizowaniu niezbędnych i zbędnych (jak się później okazało) rzeczy pojechaliśmy z Mendozy do Puenta de Inca – wioski z dosłownie pięcioma domami na krzyż i dwoma hostelami. Już tam wiał silny wiatr i pamiętam, jak pomyślałam sobie wtedy – ale będzie się działo na górze.

Następnego dnia o 9.00 mieliśmy wyruszyć do parku narodowego, ale mężczyzna, który miał nas tam podwieźć, przyjechał godzinę później, ponieważ jego muł był chory i musiał wezwać do niego lekarza. No cóż, im się nie spieszy. Załatwiliśmy wpisy do naszych zezwoleń, dostaliśmy worki na śmieci (i nie tylko na śmieci) i 20 stycznia przekroczyliśmy wejście do Parku Narodowego Aconcagua. Wreszcie byłam w górach. Co za ulga!!!

Puzio

Nie mieliśmy zasięgu, chyba że włączyliśmy telefon satelitarny. Chcieliśmy go jednak włączać tylko o ustalonych godzinach, oszczędzając w ten sposób baterie. Szło się nam świetnie, humory dopisywały, aż wreszcie dotarliśmy do wysokości 3400 m – do biwaku Confluencia. Było: hahaha, teraz będzie: ojejej, bo … kiedy mojej koleżance (nie wspomniałam wcześniej, że na wyprawie było nas dwie) zachciało się pić i postanowiła zagotować wodę, okazało się, że mamy problem – i to poważny. Żaden gaz nie pasował do naszych kuchenek, chociaż mieliśmy ich dwa rodzaje (aż 63 kartusze), a każda kuchenka wymagała takiego, który można wkręcić, a nie wcisnąć. Postanowiliśmy poszukać odpowiednich rodzajów gazów w obozie. Mieliśmy nadzieję, że może ktoś sprzeda, wymieni. Zdobyliśmy 2 kartusze, w tym jeden od pewnego Amerykanina (zdobywcy szczytu), którego okradziono na wysokości 6000 m – byliśmy zszokowani. Pomyśleliśmy, że może wyżej uda się odkupić więcej gazu, ale skoro tu zdobyliśmy tylko dwa kartusze, to ile uda się wyżej – 5, 10, 15? Byłam zła na kogoś, kto w sklepie popatrzył na „wylot” gazu i powiedział: będzie. Wszyscy mu wtedy uwierzyliśmy, bo byliśmy zbyt zmęczeni i głodni, aby to sprawdzić. No cóż…

Puzio

Skończyło się na tym, że dwóch kolegów zeszło niżej (ok. 17 km), pojechało autobusem do Mendozy i kupiło odpowiedni gaz. Nazajutrz ok. 23.00 w pełni trwała długo wyczekiwana „uczta”, tzn. gotowanie ciepłej wody. W nagrodę nasi wybawcy zjedli na dole stek z pysznej wołowiny. My zaś, podczas ich nieobecności, aklimatyzowaliśmy się na drodze do 4200 m, gdzie można było podziwiać przepiękny widok na południową ścianę Aconcagui. Wiedziałam, że za kilka dni będziemy na szczycie – tam, tam wysoko – pokazywaliśmy sobie palcem.

Puzio

Kolejnego dnia już wszyscy razem szliśmy wolnym krokiem przez dolinę Horcones do bazy Plaza de Mulas, znajdującej się na wysokości 4300 m. Droga nie była trudna, ale męcząca, bo długa, a na końcu trekkingu trzeba było dość stromo podejść pod bazę. Czuliśmy się świetnie, wszyscy dobrze się aklimatyzowaliśmy; ja i moja koleżanka Edka miałyśmy idealną saturację – aż 94%. Następnego dnia mogliśmy iść w górę, ale rozsądek mówił, że skoro przewyższenie zrobiliśmy powyżej 1000 m, to powinniśmy odpocząć. A zatem następnego dnia mieliśmy leżećJ. Niestety nie ja, jak się okazało, bo mój naturalny izostar – miód rozpłynął się po moim worze transportowym. A tak szczelnie go schowałam, między puchami, a teraz miałam problem. Było już po godz. 18.00, słońce zaszło, a woda była zbyt lodowata, aby to posprzątać. Udało się tylko wyciągnąć z worka śpiwór. Następnego dnia musiałam zagrzać wiele litrów wody, bo po wypraniu w zimnej nadal wszystko się kleiło. Cały dzień więc prałam i suszyłam, ale nie ma co narzekać – na szczęście pogoda dopisała i w miarę doprowadziłam się do porządku… tyle że ze stratą sił… ale teraz to już tylko śmiech pozostaje.

Puzio

Kolejnego dnia rankiem poszliśmy w górę. Nieśliśmy bardzo ciężkie plecaki (ważące po ok. 18 kg), a w nich nie tylko ubrania, które zostawia się „w depozycie” na atak szczytowy, ale także raki, jedzenie na 6 dni (z zapasem na wypadek załamania pogody), kuchenkę, namiot, śpiwór, karimatę, leki i inne potrzebne rzeczy. W tym dniu przeszliśmy od 4300 do 5400 m – do II obozu Nido de Condores, omijając obóz I – Canada (4910 m), ponieważ nie ma tam dostępu do wody. W Nido znajdują się laguny – jeśli się tam podejdzie i je znajdzie, to można się napić smacznej wody – znacznie lepszej niż w wyższym obozie Berlin (5900 m), gdzie wytapia się penitentes – tzw. pionowy lód.

Puzio

Do II obozu doszliśmy bardzo zmęczeni; ja nawet zrezygnowałam z ostatniego odpoczynku, gdyż chciałam jak najszybciej dotrzeć do celu i zdjąć plecak. Kiedy wreszcie doszłam do obozu Nido de Condores, ujrzałam tylko kilka „depozytów” otoczonych kamieniami (aby wiatr ich nie porwał), a przede mną nie było nikogo – tylko andyjskie szczyty i do tego niesamowita cisza. Cudo!!!

Puzio

Wkrótce okazało się, że pięć osób cierpi na ból głowy – tak silny, że koledzy maratończycy siedzieli i nie mogli się ruszyć. Nigdy ich w takim stanie nie widziałam. To było dla nas ostrzeżenie – wysokość! Ja czułam się świetnie, przynosiłam wodę, gotowałam, ale jednocześnie z obawą myślałam, czy mnie też „złapie wysokość”? Spałam dobrze, było mi nie tylko ciepło, ale nawet za gorąco, czym zdenerwowałam jednego z kolegów, który bardzo zmarzł w nocy. Po śniadaniu, a muszę przyznać, że apetyt mi dopisywał, ruszyliśmy na lekko w górę.

Puzio

Naszym celem było dojście do III obozu. Do góry wyruszyło 6 osób; dwie musiały zostać w II obozie ze względu na złe samopoczucie. Niestety, nie doszliśmy do końca. Kolejne dwie osoby gorzej się poczuły, a do tego zaczął padać śnieg, na co nie wszyscy byli przygotowani. Po tym dniu zaczęłam mieć rozterki, czy my, czy ja dam radę… skoro nie doszliśmy do III obozu… tylko trzy osoby czuły się dobrze… kiedy mnie coś dopadnie? Wtedy czułam się znakomicie i wolałam iść wyżej w celu lepszej aklimatyzacji, ale byliśmy przecież grupą … zawróciliśmy wszyscy. Zeszliśmy do bazy jakimś skrótem, po którym następnego dnia miałam zakwasy, bo było stromo i trzeba było hamować, aby nie zsuwać się po piargu. W bazie byliśmy w poniedziałek 25 stycznia. Z dwóch różnych źródeł dotarły do nas informacje o pogodzie – okno pogodowe mieliśmy mieć do czwartku, tego dnia po południu miało już wiać 55 km/h, a potem – być coraz gorzej. Zaczęliśmy więc analizować naszą sytuację. W głowie mi się mieszało, bałam się o niewystarczającą aklimatyzację. Po jednym dniu odpoczynku ruszyliśmy z powrotem do II obozu. Niby lżej, ale plecak wcale nie był lekki – w nim śpiwór, ciężkie buty plastikowe i niezbędny gaz. Ale szło się znacznie szybciej. Czas w obozie płynął przy gotowaniu wody. W nocy wiało tak, że aż szarpało namiotem. Rano, z powodu silnego wiatru, opóźniliśmy wyjście o godzinę. Nasze plecaki znów były ciężkie, ale było w nas dużo optymizmu – świeciło słońce i wiatr się uciszył.

Puzio

W III obozie rozstawiliśmy namioty, stabilizując je kamieniami, aby nie porwał ich wiatr. Jak najszybciej musieliśmy nabrać lodu, roztopić go i zagotować wodę, następnie coś zjeść i położyć się – to wszystko nie wydaje się tutaj tak skomplikowane, jak tam; tam bowiem te czynności wymagają naprawdę niesamowitego wysiłku. W momencie, gdy stabilizowałam namiot, jeden z kamieni usunął się i spadł na mój mały palec u (na szczęście) lewej ręki – niby nic, ale gdy ból minął, wróciła świadomość i pojawiło się pytanie – co teraz, nie miałam przecież bandaża… Jednorazową, mokrą chusteczkę nasączyłam lodowatą wodą i owinęłam palec, a następnie włożyłam go do streczowej rękawiczki, w której biegam. Wzięłam lek przeciwbólowy i musiałam zapomnieć o uszkodzonym palcu, bo za kilka godzin czekał mnie atak szczytowy… mój upragniony szczyt czekał. W nocy było mi bardzo gorąco, mimo że podobno było minus 20 stopni.

Puzio

Pobudka o 4.20 – towarzyszą nam nerwy i obawa o to, jak będzie, czy się uda… Ubrałam się w moje nowiutkie puchy… Po przejściu 100 metrów stromym, skalistym podejściem pomyślałam, że zawrócę – było mi bardzo gorąco, zaczęłam się rozpinać… myślałam, że zemdleję. Dziwne uczucie, bo przecież ludzie dostają tu odmrożeń, a ja chyba dostanę odparzeń. Gdy szliśmy po trawersie, mocno wiało. Poczułam ulgę, ale z drugiej strony bałam się odmrożeń. Miałam rozpiętą kurtkę i spodnie, ściągnięte łapawice. Rozsądek nakazywał mi ubrać się … ale tak słabo z gorąca to mi jeszcze nie było, chyba że w Egipcie. Kiedy świtało, mogliśmy podziwiać naprawdę piękne i niezapomniane widoki… Na jednym z przystanków stwierdziłam, że zdejmę spodnie i pójdę dalej w samych kalesonkach, na szczęście jeden z kolegów nie pozwolił mi na ten nierozsądny manewr. Dopadł mnie kryzys. Już widać było szczyt, przed nami ostatnie metry, ostatnie minuty marszu, a ja marzyłam o tym, żeby pozbyć się części ubrań. Nagle przypomniał mi się okradziony Amerykanin – szybko zdecydowałam o tym, że jednak pójdę dalej we wszystkich rzeczach, które mam na sobie. Powoli, ale szliśmy do góry. Chciałam zjeść energetyczny żel, ale nie mogłam go przełknąć, więc wyplułam. Miałam wrażenie, że nie zrobię już ani jednego kroku. Odcięło mi prąd… Starałam się zmobilizować… Aż w pewnym momencie usłyszałam słowa otuchy od kolegi: Monia, ja też nie mam sił, nie jadę na psychice, ja nawet nie jadę na oparach, ale na czymś jadę… Pomyślałam wtedy, że on też na pewno źle się czuje… Jeszcze kilka metrów, może 10, może 5. Kolega Sebastian uśmiechnął się do mnie: Monia, dawaj, za tym kamieniem jest szczyt, wchodź pierwsza… wykonałam kilka ostatnich, mało sprawnych ruchów, leżałam i widziałam już płaską kopułę najwyższego szczytu Ameryki Południowej. Pierwszą moją myślą wcale nie było to, że jestem na szczycie, ale to, że jak to dobrze, że nie muszę wchodzić wyżej… radość, zmęczenie, po chwili wszyscy zaczęliśmy się ściskać ze szczęścia. Do każdego z nas dotarło wreszcie, gdzie byliśmy… Liczyło się tylko to, że cała ekipa weszła. Cała nasza ósemka. I to było najważniejsze. Na szczycie zadzwoniliśmy do kilku osób, krzycząc: Jesteśmy na szczycie! Zdobyliśmy go dokładnie 29 stycznia br.

Puzio

Cieszę się bardzo, że udało mi się wnieść na szczyt pierwszy być może implant – Conelog® i biomateriał Bio-Oss®J. Po zrobieniu kilku zdjęć dla siebie i sponsorówJ musieliśmy wrócić jednak do rzeczywistości – wiedzieliśmy, że powinniśmy schodzić, bo pogoda zaczęła się pogarszać. Podczas schodzenia znów byliśmy grupą i pomagaliśmy tym, którzy mieli problemy.

Po zejściu do obozu III obejrzałam swój palec i mocno się zaniepokoiłam, ponieważ był fioletowy. Na szczęście po ugryzieniu go poczułam ból, więc wiedziałam, że to tylko stłuczenie, a nie odmrożenie. Następnego dnia, po spakowaniu wszystkiego do plecaka, ruszyliśmy w dół. Czułam się słabo, bo nic nie zjadłam od kisielu, który udało mi się wcisnąć w siebie przed atakiem szczytowym, a teraz nie mogłam wypić nawet herbaty. Kiedy doszliśmy do obozu I, kolega zaproponował jakieś przejście – niefortunne niestety, bo krucha skała co jakiś czas urywała się pod nami. Nie było dużej ekspozycji, ale podczas zjeżdżania w dół musiałam na tym stoku hamować ciężarem plecaka. W pewnym momencie mój partner stwierdził, że on zostaje tu i już. Rozumiałam tę chwilę słabości, ale musiałam go jakoś zmotywować do dalszego marszu – powiedziałam, że za chwilę w bazie kupię mu colę i … podziałało. Jak niewiele czasem do szczęścia trzebaJ. W bazie była ogromna radość, ale przede wszystkim z tego, że mogę się umyć i wypić colę (1 litr za 12 dolarów!). Mówi się, że radość ze zdobycia szczytu jest w bazie – to prawda, ale przed nami było jeszcze 35 km do wioski i wiele mogło się zdarzyć. Na początku drogi powrotnej miałam problemy żołądkowe – rano zjadłam kabanosy z Polski, które Edka znalazła podczas pakowania. Słońce w zenicie, cień pod stopami, a ja bardzo źle się czułam. I tu znów kolega okazał się pomocny – dał mi swoją zimną wodę. Ja miałam tylko ciepłą herbatę, której po prostu nie mogłam wziąć do ust. Jeśli chodzi o zaopatrzenie medyczne, to byliśmy w zasadzie przygotowani na wszystko (miałam nawet zastrzyki z dexomethazonem), ale cała moja apteczka wróciła, niestety, do wora na muła. Wracając, nie przypuszczaliśmy, że mój partner dostanie zapalenie pęcherza moczowego – co krok to pauza i tak w bólu, i w pocie kroczyliśmy w tym okropnym upale. Cztery osoby były daleko przed nami i niestety miały ze sobą telefon satelitarny. Obawiałam się, że mój partner może zemdleć w tych warunkach. Na szczęście dwóch kolegów, widząc, co się dzieje, zostało z nami, oddając nam część swojej wody. To było niesamowite. Wreszcie doszliśmy do dolnego biwaku – był tam lekarz i mógł zbadać chorego, a co najważniejsze – dać antybiotyk. Teraz przed nami było jeszcze jedyne 12 km do bram wyjścia z Parku Narodowego Aconcagua, ale niestety nie było nikogo, kto chciałby nas podwieźć do drogi asfaltowej. Gdy już naprawdę umęczeni dotarliśmy do niej, chciałam klęknąć i całować ziemię, ale w tym momencie koledzy krzyknęli, abym przebiegła na drugą stronę drogi i złapała stopa, bo właśnie ktoś jechał. Niestety nie zatrzymał się, a do tego wszystkiego zepsuł mi się kijek. Jeszcze 5 km musieliśmy iść po to, aby sobie uświadomić, że trzeba walczyć do końca. Mimo wielu przeszkód, udaje się w końcu osiągnąć zamierzony cel.

Puzio

Dziękuję mojej wspaniałej grupie, że byliśmy razem i że mimo trudności, udało się nam szczęśliwie wejść na szczyt, a potem z niego zejść. Przed wyjazdem wszyscy dobrze odrobiliśmy domowe zadanie – dobrze przygotowaliśmy się do tej wyprawy. Byliśmy dobrą i sprawną grupą. Mieliśmy jedynie problemy z wysokością, ale nawzajem sobie pomogliśmy. Dużym szczęściem było to, że sprzyjała nam pogoda. Gdyby tego szczęścia zabrakło, to nasze przygotowania czy nawet dobra dyspozycja dnia mogłyby nie wystarczyć.

Pragnę też podziękować tym, którzy sprawili, że było mi na Aconcagui ciepło – firmom FM Dental, Camlog®, Geistlich® i Pierre Fabre®. I Tym na nizinach, którzy mnie mocno wspierali i wierzyli, że się uda – szczególnie mojej Mamie i Joli. Dziękuję bardzo Pani Prof. Marzenie Dominiak za Jej wyrozumiałość dla moich wyzwań. Pragnę także raz jeszcze podziękować całej ekipie za to, że byliśmy razem. Dzięki WAM wszystkim cała ta droga była dla mnie do przejścia. Moja górska droga wciąż trwa... Przygotowania do następnej wyprawy już nabierają rozpęduJ … po drodze wiele szczytów do zdobycia, aby tym razem wybrać się na Alaskę, na Mount McKinley – 6194 m n.p.m.
 
Z górskimi pozdrowieniami
Monika Puzio

ACONCAGUA - 6962 m n.p.m. - wyprawa po marzenia...