Marzenia i wyzwania

Marzenia i wyzwania
Każdego roku stawiamy sobie nowe cele, nowe wyzwania. Chcemy realizować swoje marzenia. Ja także podążam za swoimi marzeniami.Moją pasją i marzeniem są góry. Na początku zawsze jest obawa i wiele znaków zapytania, ale gdy się stoi na szczycie, wszystko staje się małe. I choć ta chwila jest krótka, czasem trwa tylko kilka minut, jest wyjątkowa, warta poświęceń, niewygód, czasu, a nawet pieniędzy.
W ubiegłym 2013 roku, podobnie jak moi koledzy, postawiłam sobie za cel zdobycie najwyższego szczytu wulkanicznego na świecie – Ojos del Salado (6893 m n.p.m.), który znajduje się w Chile. Był to piękny czas i kolejne doświadczenie – poznanie pustyni Atacama. Dla mnie jednak ta góra nie była łaskawa. W nocy, podczas ataku szczytowego, miałam problemy z oddychaniem i musiałam zawrócić. Doszłam wtedy na wysokość 6200 m n.p.m. Nie będę tutaj opisywać tej wyprawy. Po powrocie do Polski pozostał niedosyt, chociaż wiem, że wtedy dobrze zrobiłam, bo mocno osłabiłabym resztę grupy – 4 panów. Zaraz po powrocie było zadowolenie z przekroczenia granicy 6 tys. metrów, z drugiej jednak strony była też rana – nieosiągnięcie szczytu. Musiałam powziąć szybką decyzję – wracam w góry.
 
Kolejnym celem było zdobycie najwyższego wulkanu na kontynencie azjatyckim Demavend (5710 m n.m.p.), jednocześnie najwyższego szczytu Islamskiej Republiki Iranu (ryc. 1, 2, 3). Obaw związanych z wyjazdem było wiele. Trzeba było nie tylko się przygotować fizycznie, ale też dostosować do wymogów kulturowych – zaopatrzyć się w tuniki do kolan, chusty i luźne spodnie. Zakup konserw czy żywności liofilizowanej był prosty, wszystko z wyjątkiem wieprzowiny. W załatwieniu wiz i zaproszeń pośredniczyła irańska agencja turystyczna.

Iran1

Ryc. 1. Widok pasma górskiego Elbrus w Iranie.

Iran 2

Ryc. 2. Widok na najwyższy wulkan Azji – Demavend.

Iran3

Ryc. 3. Najwyższy wulkan Azji – Demavend.

Po kilkumiesięcznych przygotowaniach nadszedł wreszcie dzień wyjazdu do Iranu. Gdy dotarliśmy na miejsce, byliśmy umęczeni, bo lot, niestety, był opóźniony o ponad 20 godzin. Moje pierwsze wrażenie na lotnisku w Teheranie – co ja tu robię?! Każda kobieta okryta burką. Pomyślałam wtedy, że moje tuniki są bardzo odważne i kuse, bo tylko do kolan, a nie do samych stóp. Później, nad Morzem Kaspijskim, zwrócono mi uwagę, że mam odsłoniętą szyję (ryc. 4). Bardzo mnie to zdenerwowało, bo było ponad 30 stopni. Ale nie o tym teraz i nie o zwiedzaniu Iranu.

Iran4

Ryc. 4. Odpoczynek nad Morzem Kaspijskim.

Chciałabym się tu skupić na zdobywaniu niesłychanie odludnego, przepięknego szczytu Demavend. Ten wygasły wulkan jest najwyższym szczytem pasma górskiego Elbrus (nie mylić z wulkanem Elbrus, najwyższym szczytem Kaukazu, 5642 m n.m.p., na którym było mi dane być 27.09.2012 r.). Demavend jest stratowulkanem o kącie nachylenia od 30 do 40 stopni. W przewodnikach piszą, że wspinaczka nań nie jest trudna. To prawda, ale tylko wtedy, gdy się nie zgubi szlaku, który jest bardzo słabo oznakowany (widziałam zaledwie 2 znaki). Staje się górą wymagającą, gdy się zboczy ze szlaku przez złą orientację, przy silnym wietrze i gdy jedyną pozycją gwarantującą utrzymanie się na nogach są kucki i trzymanie się skał. Tak było przy schodzeniu.

Zanim wspomnę o zejściu, opiszę zdobywanie góry i czas aklimatyzacji. Jazda górską drogą na pace auta nie była wygodna, ale byłam bardzo szczęśliwa, że wyjeżdżamy z hałaśliwego Teheranu. Pierwszy nocleg był w osadzie pasterskiej na wysokości ok. 2000 m. Następnie wędrowaliśmy pięknym kanionem na wysokogórską halę o nazwie Hesarchal (3600 m). Po dojściu do celu i rozbiciu namiotów udaliśmy się na szlak aklimatyzacyjny na Lashkarak, jeden z okolicznych czterotysięczników. Większa część grupy zawróciła jednak do bazy, gdyż poczuła pierwsze objawy choroby wysokościowej. Ja wraz z 3 innymi osobami posiedzieliśmy jakiś czas na wysokości 4 tysięcy metrów, wyciszeni i zadumani (ryc. 5). Na noc zostaliśmy na hali.

Iran5

Ryc. 5. Aklimatyzacja na czterotysięczniku.

Ranek przywitał nas chłodny. Zanim ruszyliśmy w górę, trzeba było zagrzać wodę do picia i przygotowania jedzenia. Podczas pobytu w Teheranie okazało się, że jest kłopot z zakupem pojemników z gazem do naszych palników (inne zawory), mieliśmy więc duży problem z podgrzaniem wody dla 8 osób na 2 palnikach. Kosztowało to sporo nerwów i stratę czasu. Wreszcie ruszyliśmy stromym, kamienistym zboczem w górę, by po sześciu godzinach osiągnąć szczyt Alam Kuh (4850 m) (ryc. 5). Następnego dnia miał nas czekać powrót do osady pasterskiej i 12­‑godzinny dojazd pod Demavend, z krótkim odpoczynkiem nad Morzem Kaspijskim. Plany się jednak zmieniły, gdy zeszliśmy na dół. Okazało się, że nasz wspaniały irański kierowca nie może po nas przyjechać, bo stracił koło na bezdrożach górskich. Musieliśmy czekać na niego kolejny dzionek.

Żeby nie tracić czasu przeznaczonego na aklimatyzację, po „rozmowach” z tubylcami, w ramach odpoczynku wybraliśmy się na „lajcikową” przechadzkę (ryc. 7). Później bardzo zazdrościłam dwóm osobom, które zawróciły już po 200 metrach. Góra o nieznanej nazwie nie tylko okazała się bardzo stroma, ale i zdradliwa. Cała była porośnięta niebezpiecznym chwastem – barszczem, którym poparzyły się kolejne dwie osoby (ryc. 6). Gdy szło się w pełnym słońcu i odzieniu między wysokimi krzakami barszczu, ciało spływało potem. Szybko zdobywaliśmy wysokość, gdyż góra była stroma. W tym dniu osiągnęliśmy 1600 m przewyższenia, dwóch panów dotarło do samego szczytu, pokonując 1800 m w pionie, po trawie. Najgorzej było schodzić z góry; oni ślizgali się w sandałach po trawie, bo przecież mieliśmy iść tylko na spacer, żeby się trochę poruszać. A potem wszyscy natrafiliśmy na gęstą mgłę w tych barszczach. Przeklinałam głośno te chwasty, co rusz natykając się na nie, a w duszy modliłam się o koniec „spaceru”.

Iran6
 
Ryc. 6. Wyjście aklimatyzacyjne.

Iran7

Ryc. 7. Dzień „odpoczynku” na górze porośniętej barszczem.

Dotarliśmy na miejsce wykończeni. Za to kolacja bardzo nam smakowała, baranina i jogurt najlepszej jakości, mniam. Zamawiając baraninę, za nic nie mogliśmy się dogadać z tubylcami, co chcemy zjeść. Zbawienny okazał się więc teatrzyk pantomimiczny poparty „beczeniem”, który doprowadził w końcu do zrealizowania zamówienia. Po 12­‑godzinnej podróży i dwugodzinnym odpoczynku nad Morzem Kaspijskim ujrzeliśmy wyniosły Demavend (ryc. 8). Po załatwieniu pozwolenia na wspinaczkę i ostatnich zakupów udaliśmy się do obozowiska pasterzy, aby wynająć dwa muły do niesienia bagażu. Pasterze poczęstowali nas niesamowicie smaczną herbatą z ziół rosnących na górze. Smak tego napoju towarzyszył mi w wyobraźni podczas zejścia w trudnych warunkach już po zdobyciu szczytu i pozostał w pamięci do dziś.

Iran8

Ryc. 8. U bram Demavendu.

Na wysokości 4200 m czekał na nas nocleg. Wchodziliśmy przy pięknej pogodzie, podziwiając panoramę gór Elbrus. Wszyscy czuliśmy się świetnie. W nocy było nie tyle mroźno, co wiał silny wiatr. Jedyną grupą, jaką spotkaliśmy, była grupa z Niemiec. Nie wszyscy celebrowali wejście na szczyt, jedna trzecia zrezygnowała. Jak mówili, wiał silny wiatr i nie mieli sił. Ta wypowiedź niezbyt dobrze wpłynęła na nasze samopoczucie. Spaliśmy źle. Przy śniadaniu mało się odzywaliśmy. Każdy był skupiony na sobie. Ja powtarzałam w myślach: będzie dobrze, jestem dobrze przygotowana, zdobędę szczyt... Ruszyliśmy, podchodząc monotonnie pod górę, noga za nogą, wdech i wydech. Myślę: idź tak, aby się nie zasapać, w zmęczeniu jest trudno wyrównać oddech. Muszę iść płynnie.

Wszystko było świetnie do chwili, gdy zaczekałam na dwie koleżanki i oderwałam się od reszty grupy. Szłyśmy w trójkę, gubiąc ich trop. Wchodząc trzykrotnie pod górę, w różnych kierunkach, nie dostrzegłam grupy. Zeszłam do dziewczyn, opadając na chwilę z sił. Po tych moich próbach następna koleżanka weszła na skałki, wypatrując jakiegoś sensownego wejścia pod górę. Ruszyłyśmy dalej, niestety po kilkunastu metrach moje współtowarzyszki bardzo osłabły. Usiadłam i łzy mi napłynęły do oczu, że w takim tempie nie zdobędę szczytu i że znowu idziemy jakimś trudniejszym wejściem. Przecież miało nie być wspinaczki! Zjadłam energetyczny batonik, wypiłam kilka łyków herbaty i postanowiłam, że ruszę sama do przodu. Może to nie było mądre, ale jakaś siła mi mówiła, aby iść naprzód, w kierunku szczytu (którego nie było widać!); pchała mnie chęć dogonienia grupy. Po dalszych 400 metrach pościgu za grupą wypatrzyłam czerwone i zielone punkty w skałach – kurtki moich współtowarzyszy. Szłam tuptając, w najszybszym tempie, jakim szłam kiedyś w górach. Nie wiem, co było w tym batoniku, ale podziałało. A może coś tkwiło w mojej głowie, szepcząc wciąż: będzie dobrze, szczyt jest twój… Uniosłam głowę i widziałam, jak pojedyncze ludziki małymi krokami wychodzą ze swojej „kryjówki” i idą w kierunku szczytu, który był już widoczny, choć czasami przysłonięty chmurą dymu z krateru (ryc. 9). Poczułam zapach siarki i pomyślałam, że to dziwne, bliżej tu przecież do nieba niż piekła. I tak, z uśmiechem szłam na spotkanie z „moim” wulkanem. Patrząc w dół, już nie widziałam koleżanek, które zawróciły. Było mi smutno, że nie weszły, ale sama miałam ochotę wejść na szczyt i „nagadać” przewodnikowi do słuchu. Wiatr stawał się coraz silniejszy, ale do wytrzymania. Gorzej było z oddychaniem, gdyż w powietrzu było czuć tylko siarkowodór. Na szczycie serce waliło ze szczęścia. Lecz zanim dam upust radości, miałam zamiar krótko i zwięźle porozmawiać z przewodnikiem. Resztę słów zostawiłam na powrót. Przed wejściem szczytowym była przecież mowa o tym, że idziemy wszyscy razem, tak aby mieć ze sobą kontakt wzrokowy. Na szczycie kilka zdjęć do zrobienia, kilka kamieni do kieszeni i powrót (ryc. 10).

Iran9

Ryc. 9. Droga na szczyt.

Iran10

Ryc. 10. Zdobywca szczytu najwyższego wulkanu azjatyckiego.

Przewodniczka wskazała drogę powrotną. W kłębach dymu i coraz bardziej odczuwalnym silniejszym wietrze wydawało mi się, że schodzimy trochę inaczej. Krzyknęłam jej do ucha: czy dobrze idziemy? Odpowiedziała, że tak, tylko chce iść od strony zawietrznej. Zgodziłam się. Dziwiłam się bardzo, bo nie poznawałam drogi. W końcu usiadłyśmy w skałkach, tracąc wszystkich z oczu i wtedy powiedziała, że straciła orientację i nie ma już sił, i że przeczekamy tu noc, bo wiatr był już tak silny, że nie mogłyśmy ustać na nogach. Nie wiem dlaczego, ale nie chciałam jej usłuchać. Powiedziałam, że jeśli nie zamarzniemy, to się odmrozimy – miałyśmy tylko koc termiczny i nic do picia ani do jedzenia, poza moim jednym schowanym batonikiem­‑turbodopalaczem. Po 2­‑3 kęsach batonika, mając świadomość, co się może stać, jeśli nie będziemy schodzić, ruszyłyśmy przed siebie. Może nie do końca przed siebie, bo zdarzało się, że trzeba było zmienić kierunek, bo pod nami nie było „drogi”. Trawersowałyśmy dwa razy żleb, wchodziłyśmy i schodziłyśmy w skałkach, aby dotrzeć do właściwej „drogi”. Daleko w dole było widać schronisko. Od tej pory przewodniczka kilka razy przepraszała, że zabłądziła.

Schodząc ku schronisku, wielokrotnie zanurzałam się w piargu – okruchy skalnego usypiska razem ze mną leciały w dół. Było mi już obojętne, jak bardzo jestem brudna i zmęczona. Na przeciętym plecaku i spodniach ziały dziury. A ja byłam szczęśliwa, że będę mogła otworzyć prezent – puszkę z makrelą w sosie pomidorowym, która nasunęła mi myśl, jak niewiele trzeba do szczęścia, choć tak wiele trzeba pomagać szczęściu, aby dotrzeć do celu. Ja w przeciwieństwie do wspinaczy z Niemiec, którzy na świętowanie wejścia na szczyt mieli przygotowany tort i fajerwerki, celebrowałam wejście pysznym kisielem z poziomek. Następnego dnia usiłowałam znaleźć zasięg, aby powiadomić moich bliskich i znajomych, że szczyty zdobywa się po to, by udowodnić, że żadne marzenie nie jest zbyt wielkie.

Monika Puzio